Adam Podlewski: Co uczyniło z Pani autorkę? Kiedy poczuła Pani pierwszy impuls do pisania?
Marta Zaborowska: Zacznę od tego, że zanim weszłam na swoją pisarską ścieżkę, miałam kilka ciekawych hipotez na temat zawodu literata. Jedną z nich było, że wydanie własnej powieści graniczy z cudem. Podejrzewam, że tak właśnie myśli większość osób, którym marzy się pisarstwo zawodowe. Z tego powodu znaczna część rezygnuje już w przedbiegach, bo w cuda nie wierzy, ale ci pozytywni wizjonerzy działają. Ja byłam pośrodku, wątpiłam, ale wierzyłam. Wychodzę z założenia, że lepiej jest spróbować i odżałować, jeśli coś mi się nie powiedzie, niż nie spróbować wcale. Więc spróbowałam. Zaraz po tym, jak zdopingowałam się przeczytanym wywiadem z Camillą Lackberg, w którym opisywała swoje literackie początki, zapisałam się na kurs kreatywnego pisania. Tam zaczęły powstawać pierwsze rozdziały mojego debiutanckiego Uśpienia. Potem poszło niespodziewanie szybko. Pamiętam dzień, w którym dostałam umowę na wydanie książki. Moja ekscytacja była tak wielka, że widziałam kolorowy śnieg na ulicach, choć tak naprawdę było koszmarnie szaro i ponuro. Zadziałała magia pierwszego razu, miłe uczucie.
AP: Czy kiedykolwiek kusił Panią zawód (a może powołanie...) prywatnego detektywa?
MZ: Sama zadaję sobie to pytanie, zwłaszcza, że co jakiś czas przejeżdżam obok domu z szyldem „prywatny detektyw" i za każdym razem zastanawiam się, co by było, gdyby... Ale podobne myśli mam, kiedy widzę archeologów, podróżników i ludzi innych zawodów, którzy coś odkrywają. Mam apetyt na ciągłe eksplorowanie świata i zjawisk. Gdyby ktoś podarował mi, niczym w grach komputerowych, dwa dodatkowe życia, może wtedy na wszystko starczyłoby czasu.
AP: Kim stała się dla Pani Julia podczas pracy nad czterema tomami jej przygód? Czy traktuję ją Pani jako prawdziwą osobę, może nawet przyjaciółkę?
MZ: Tak, zaprzyjaźniłam się z nią na tyle blisko, że czuję ją już podskórnie. Kiedy tworzyłam Julię, była dla mnie zagadką. Miałam w głowie bardzo wstępny prototyp swojej bohaterki, jednak z każdym kolejnym rozdziałem, a potem wydawanym tomem, „lepiłam" ją z coraz to większą sympatią, dokładając jej kolejne przymioty i rozbudowując ją emocjonalnie. Dla czytelnika może nie jest to wyczuwalne, ale dla mnie, jako jej literackiej matki, owszem. I to właśnie w pisaniu jest niezwykłe, że tworzy się ludzkie byty, nadaje się im charakter, kieruje raz w lewo, raz w prawo, płacze się z nimi i śmieje. W pewnym momencie te byty zaczynają żyć własnym życiem, stają się jakby ludzkimi hologramami. Jeszcze trochę, a zacznie być tak, że w chwili, gdy utknę przy pisaniu jakiejś sceny, spojrzą na mnie z ekranu laptopa i rozłożą ręce w geście „co jest, jedziemy z tym tekstem, czy będziesz się tak wpatrywać w pulsujący kursor?"
AP: Czy historia opowiedziana w Czarnym ziarnie jest w jakikolwiek sposób zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami? Jeśli nie, co skłoniło Panią do sięgnięcia po tak mroczną tematykę?
MZ: Temat ten spłynął na mnie przez czysty przypadek. Bliska mi osoba „weszła" w to społeczne, moralne tabu ze względów zawodowych, i podzieliła się ze mną historią ludzi z małej mieściny. Wtedy odezwał mi się dzwonek w głowie. Tak naprawdę był to alarm. Nie mogłam pozbyć się myśli, że to, co tak poruszyło mnie w tej opowieści, poruszy też innych.
Zaczęłam szukać rozmów, listów, pamiętników pisanych przez osoby, które z własnej woli lub pod presją, stały się zakładnikami układu, jaki opisuję w Czarnym ziarnie. To były zaskakujące wyznania, jedni byli z siebie dumni, drudzy nie byli w stanie spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Na to wszystko nałożyłam filtr psychologiczny, żeby przekazać, co powoduje, że ludzie tkwią w takich zależnościach, i co czyni ich przez to społecznymi potępieńcami.
Temat okazał się i fascynujący, i mocno dyskusyjny. Dostałam mnóstwo sygnałów od czytelników, że takie sytuacje nie mieszczą się w głowie, i że nie mogą dziać się naprawdę. Owszem, dzieją się, tylko o nich nie rozmawiamy.
Fabuła Czarnego ziarna jest fikcją, nie wykorzystałam niczyich losów, bo nie chciałam tego robić – to byłoby nadużycie, a temat jest zbyt drażliwy. Posłużyłam się za to prawdziwymi emocjami, którymi dzieliły się kobiety-bohaterki swoich historii i opisałam je najlepiej, jak potrafiłam. Moim głównym zamiarem było pokazanie, na jak wielu płaszczyznach społeczne tabu może być interpretowane, w zależności od stopnia, w jakim danego człowieka dotyczy. Od obojętności, wstydu, poprzez gniew i chęć odwetu. Zrozumienia z całą pewnością się tu nie znajdzie.
AP: Czy traktuje Pani historię powiedzianą w Czarnym ziarnie za głos w dyskusji o stanie polskiej policji, sądownictwa lub służb więziennych?
MZ: Może to taki mój drobny kamyczek do ogródka, ale nie, nie zrobiłam tego z premedytacją. Powieść kryminalna nie jest, według mnie, miejscem na tego rodzaju dyskurs, bo czytelnicy nie tego po niej oczekują. Kiedy pokazuję w swoich książkach fragmenty z życia, dajmy na to, więziennego, to głównie po to, by przedstawić go czytelnikowi na zasadzie: patrzcie, tak to właśnie wygląda, zapraszam do celi, zajrzyjcie, poczujcie ten klimat, usiądźcie na pryczy, wciągnijcie w płuca zapach miejsca, w którym znajduje się teraz mój bohater. To, że napiszę w książce, że zdarzają się manipulacje dowodami, nadużycia, fabrykowanie danych, to przecież żadne odkrycie Ameryki. Każdy, kto choć trochę interesuje się sprawami kryminalnymi i procesami sądowymi ma świadomość, że Temida nie zawsze bywa ślepa, a szalki u jej wagi przechylają się nie tak jak powinny. Nie żyjemy w świecie idealnym, a na końcu każdej procedury, choćby była niewiadomo jak doskonała, zawsze stoi człowiek. Jeden wykona swoją robotę po bożemu, drugi będzie kombinował. Warto o tym pamiętać.
AP: W Czarnym ziarnie odwiedza Pani szpital psychiatryczny. Co Panią fascynuje w podobnych placówkach?
MZ: Klinika psychiatryczna pojawia się w każdej z moich powieści o Julii Krawiec. Zaczęło się od sprawy zbiegłego nekrofila, a potem już na dobre
związałam Julię z tą kliniką, i nie tylko z czysto zawodowych powodów. Mam nadzieję, że zaszczepiłam w czytelnikach ciekawość co do pacjentów kliniki, ale i spraw, które są konsultowane z tamtejszym lekarzem psychiatrą. Moja bohaterka sięga po te konsultacje, by poznać zawiłości ludzkiego umysłu i tym samym, sprofilować na tyle, na ile to możliwe, sprawców zbrodni. Pokuszę się o stwierdzenie, że klinika sama w sobie jest dla czytelników ciekawym zjawiskiem. Bo jak zazwyczaj wyobrażamy sobie takie miejsce? Jako enigmatyczne, odizolowane, gdzie nie obowiązują żadne znane nam reguły, bo ze względu na swoja specyfikę, obowiązywać nie mogą, więc wydarzyć może się tam wszystko. W końcu, gdzie zza zakratowanych okien co jakiś czas dobiegają krzyki, niczym z samego dna Tartaru. Oczywiście, trochę przejaskrawiam, ale generalnie takich miejsc nie lubimy, bo nas przerażają poprzez swoją inność. Z drugiej strony, ta sama inność jest niezwykle pociągająca, ponieważ kryje w sobie zagadkę. Na takich emocjach bazuje i literatura, i film, przytrzymując czytelnika i widza w fotelach. Literacko, jest to kopalnia ciekawych przypadków z zakresu psychologii. Prywatnie i zupełnie po ludzku, myślę, że takie placówki to jedne ze smutniejszych miejsc na mapie.
AP: Jak powstają Pani powieści? Czy planuje Pani cała intrygę przed napisaniem pierwszego zdania, czy zdarza się Pani zdać na literacki „żywioł"?
MZ: Zanim napiszę pierwsze zdanie, w głowie mam jedynie temat książki, czyli konkretną zbrodnię. Nad całą resztą rozciąga się mgła. I, jak to z mgłą bywa, potrafi utrzymywać się dość długo i osiadać powoli. W moim przypadku oznacza to, że kolejne rozdziały powstają w podobny sposób: każdy wyłania się w swoim czasie i nabiera kształtów „po drodze". Nie umiem pisać inaczej, wszelkie próby stworzenia sobie szkieletu pracy, i przymus trzymania się go (owszem, próbowałam), doprowadzały mnie do szewskiej pasji. To tak, jakbym miała zaplanować z góry rok z mojego życia i pilnować, by każdy dzień przebiegał zgodnie z harmonogramem. Można i tak, ale u mnie się to nie sprawdza. Lubię, jak podczas pracy nad powieścią, mój mózg zaskakuje mnie na bieżąco. Miałam tak od zawsze, pamiętam jak za czasów szkolnych męczyło mnie pisanie planu do rozprawek na język polski. A trzeba było, bez planu ani rusz. Dla mnie była to strata czasu i energii, podobnie jak pisanie prac na brudno. Pisałam więc od razu do zeszytu. Jak widać, człowieka nie da się tak łatwo zmienić.
AP: Czym różni się pisanie kolejnego tomu serii od niezależnej powieści? Co wymaga więcej pracy, co przynosi więcej satysfakcji?
MZ: Wszyscy słyszeliśmy powiedzenie „najbardziej lubimy te piosenki, które już dobrze znamy". I w tej konwencji autorzy piszą swoje kolejne tomy z danej serii. Bo sami się przyzwyczaili do swoich bohaterów, bo czytelnicy liczą na kontynuację, bo, w końcu, ten model pisania się sprawdza. Sama jestem fanką serii i seriali. Od strony autora pisanie serii jest przyjemne i wygodne: tworzy się kolejne powieści według pewnego, ustalonego już i wypróbowanego schematu. Ale, to co nowe, również kusi. Stąd biorą się właśnie niezależne powieści. To takie uchylenie okna na powiew świeżego powietrza i wtłoczenie życiodajnego tlenu do mózgu. Pisanie wciąż o tym samym, zamordowałoby pisarza jako twórcę. Proszę zauważyć, że w przypadku autorów parających się tematyką kryminalną, pojawiają się i thrillery, i książki dla dzieci, a nawet poradniki kulinarne. Pracy jest tyle samo, ale gimnastyka dla szarych komórek – bezcenna.
Jeśli chodzi o satysfakcję, przynosi mi ją to, co uznam za dobre. Trochę banał, ale dopóki ja nie jestem zadowolona ze swojej pracy, żadne przyklaskiwania osób trzecich mnie nie ucieszą. Wypuszczając na rynek nową powieść, muszę mieć pewność, że jest ona dokładnie taka, jaką chcę ją pokazać czytelnikom. Nie ma znaczenia, czy jest to powieść z serii, czy spoza.
AP: W wywiadach często przywołuje Pani swoją fascynację Agathą Christie. Czy uważa Pani, że dziedzictwo klasycznego kryminału angielskiego można w jakikolwiek sposób przenieść na powieść współczesną?
MZ: Myślę, że ten rodzaj kryminału, nazwę go „kryminałem retro", ma swój niezaprzeczalny urok, bo przenosi czytelnika do świata, który już nie istnieje. Nawet młodzi ludzie z sentymentem sięgają po Agathę Christie. To fenomen, że w dzisiejszych czasach, pełnych brutalizacji życia, i brutalności w literaturze kryminalnej, jej książki wciąż królują na top listach sprzedaży. Myślę, że potrzebna nam jest taka bajkowość kryminalna. Używam słowa „bajkowość" z pełną premedytacją, ponieważ i metody śledcze, i realia, jakie opisane są w powieściach Christie, w żadnej mierze nie przystają już do współczesności. Ale czy komuś to przeszkadza? Ani trochę. Czy taka powieść, napisana przez współczesnego pisarza, miałaby
takie samo powodzenie? Wątpię. Od dzisiejszych autorów kryminałów wymaga się nie tyle czaru, jaki roztaczały kryminały retro, co konkretu i stuprocentowej logiki w prowadzonym przez bohatera śledztwie. Niespodziewanie otrzymany telegram ze Scotland Yardu, który w minutę rozświetla mrok sprawy, już nie pomoże. Współczesny pisarz musi wiedzieć, co to jest osmologia, mechanoskopia, mieć pojęcie o trajektorii pocisku i setce innych spraw, o ile ma być wiarygodny w tym, o czym pisze, bo czytelnik nie będzie się wahał go z tego rozliczyć.
AP: Czy podzieli się Pani planami twórczymi na najbliższą przyszłość?
MZ: Gdy tylko zakończy się okres świąteczny, siadam do pisania kolejnej powieści z serii o Julii. Mam kilka tematów w głowie, muszę się do któregoś przekonać na sto procent. Potem już tylko przyjdzie czekać, aż nadciągnie mgła detali i splotów wydarzeń, i pozwolić, by opadała na nową, ekscytującą fabułę.
AP: Dziękuję za rozmowę!
powrót