RB: Wraca Róża Krull. Co Cię z nią łączy?
AR: Wszystko! A mówią dokładniej: wszystko i nic. Bo z jednej strony jest to postać wymyślona i istnieje tylko w mojej głowie. A z drugiej – obawiam się, że to moje kobiece alter ego. Dałem jej sporo moich własnych cech: lekkomyślność, bałaganiarstwo, absolutną niechęć do prac domowych, wścibianie nosa tam, gdzie nie trzeba. To chyba jedyna postać w moich książkach, która ma aż tak wiele moich cech. Podobno każdy facet, nawet ten najbardziej maczo, ma jakąś ilość genów kobiecych. Ja wszystkie podarowałem Róży. Niech ma!
RB: Książka jest promowana hasłem „Krullowa jest tylko jedna", a z tym się wiąże ciekawa anegdota. Czy mógłbyś nam ją zdradzić?
AR: Hasło to wymyślił Remigiusz Mróz. Napisał je kiedyś pod moim postem na Instagramie. Tak bardzo mi się spodobało, i tak pasowało do tej postaci, że nie sposób go było nie wykorzystać. Remigiusz jak zawsze trafił w dziesiątkę! Uwielbiam tego faceta i trochę zazdroszczę mu intuicji, którą został obdarzony przez Matkę Naturę. Jestem mu też wdzięczny za to, że pokazuje innym pisarzom na tym naszym, ciągle jeszcze amatorskim, choć z roku na roku profesjonalizującym się rynku wydawniczym, jak powinny wyglądać dobra promocja i budowanie marki autora. Pozycja, którą sobie wyrobił, marka, jaką cieszy się wśród czytelników, a nawet to kwękanie niektórych jego kolegów po fachu - to wszystko pokazuje, że droga, którą sam sobie wymyślił, doprowadziła go do celu. Jeszcze raz dziękuję mu za hasło w imieniu Róży Krull, która czuje się z nim fenomenalnie.
RB: A propos pisarzy, w twojej nowej książce „Miasteczko morderców" poruszasz tematy, które ostatnio rozgrzewały do czerwoności środowisko literackie. Jak oceniasz to nasze kryminalne poletko? Ostatnio pojawiło się trochę fermentu, różnych dyskusji. Przez pandemię wszystko przeniosło się do sieci. Jak to wszystko odbierasz? Na przykład dyskusję o brutalizacji literatury kryminalnej, czy wymianę recenzji pomiędzy kolegami po fachu .
AR: Zacznijmy od końca. Każdy z nas ma swoje podejście do kwestii oceniania innych. Ja od kilku lat staram się tego nie robić. To znaczy, jeśli przeczytam, jakąś książkę i uważam, że jest godna polecenia, to wtedy ją pokazuję w moich mediach społecznościowych. Natomiast jeśli natknę się na jakąś chałę, to po prostu ją przemilczam. Wiem, jak bardzo boli krytyka i zdaję sobie sprawę, że słaba pozycja i tak zbierze cięgi od czytelników. A jeśli chodzi o te dyskusje wśród pisarzy, to nie biorę w nich udziału. Szkoda mi czasu i energii na jałowe przepychanki. Wolę w tym czasie napisać kolejny rozdział powieści.
RB: Czy nie jest tak, że w literaturze popularnej, do której zaliczają się kryminały, głównym oceniającym jest jednak czytelnik? Przeprowadziłem wiele wywiadów, znam mnóstwo autorów kryminałów i nie ma w tym gronie nikogo, kto by stwierdził, że nie robi tego dla czytelników i dla wyników sprzedaży.
AR: Dlatego właśnie uważam, że to czytelnicy powinni nas oceniać, a nie my siebie nawzajem. Wiadomo, że każdy z nas ma inne oczekiwania wobec sztuki. Wspomniałeś wcześniej o brutalizacji literatury kryminalnej. Tego też się nie da ocenić, bo każdy z nas ma swoją granicę, której przekroczenie powoduje u niego dyskomfort. Jeżeli trafia do mnie książka, w której przez dwadzieścia stron autor z jakąś psychopatyczną lubością opisuje rozdziabdziane zwłoki i robi to bez mała językiem policyjnego patologa, to ja przez to nie przebrnę. Mnie to zniesmacza, ale dla kogoś innego to może być najbardziej fascynujący fragment powieści. Podobnie jest ze wszystkimi kwestiami związanymi z erotyką. Blanka Lipińska swoimi bestsellerowymi powieściami dała początek modzie na coś, co na własny użytek nazwałem, sado-masło czyli tematyka sado w maśle literackim. Przy czym powieści Blanki i tak była arcydziełami w porównaniu z rozmaitymi tworami Blankopodobnymi, które zawaliły ostatnio półki księgarń. I znowu – dla mnie opis seksu z użyciem tarki do ziemniaków (owszem, trafiło się w jednej z książek) jest granicą nie do przejścia, ale inni mogą nie dostrzec w tym niczego szokującego. No i wulgaryzmy... Jeśli na pierwszych dziesięciu stronach powieści słowa na „k", „ch" i „p" pojawiają się częściej niż przecinki, to też taka książka trafia u mnie do kosza z napisem „do antykwariatu". Wychowałem się na Agathcie Christie i Joannie Chmielewskiej, w których to książkach wulgaryzmy pojawiały się od dużego dzwonu i nie sądzę, żeby epatowanie rynsztokowym słownictwem było potrzebne. Jeśli piszemy o marginesie społecznym, owszem, ma to swój sens. Ale ostatnio mam wrażenie, że w powieściach co poniektórych „asów" polskiej powieści kryminalnej, już za chwilę, nawet siostry klasztorne będą się posługiwały językiem cór Koryntu. Dla mnie jest to nie do przyjęcia!
RB: Czy nie uważasz, że niektórzy koledzy po fachu spłaszczają gatunek, serwując takie proste rozwiązania: jeżeli zamieścisz brutalną scenę to książka się dobrze sprzeda? Nie zdają sobie sprawy, że kryminał to coś więcej. Najbardziej dziwi mnie, że pisarze nie widzą różnorodności kryminału. Na przestrzeni ostatnich kilku lat zauważamy gigantyczny wzrost nie tylko w ilości komedii kryminalnych, ale także w ich sprzedaży.
AR: Nie winiłbym za to tylko pisarzy, bo spora część wydawców powinna za to zasiąść na ławie oskarżonych (śmiech) Pamiętam, że kiedy stawiałem pierwsze kroki w świecie literackim i miałem na koncie dopiero dwie książki, to zadzwonił do mnie przedstawiciel jednego z wydawnictw i powiedział: „Może byś coś dla nas napisał? Mamy taki pomysł, żebyś był drugim Miłoszewskim, bo on jest teraz na topie. Weź sobie kup jakąś jego książkę, przeczytaj i napisz coś w tym stylu, to weźmiemy!" Mogłem tę propozycję przyjąć. Wydawnictwo gwarantowało, że zapewni świetną promocję, a książka stanie się bestsellerem. Odmówiłem, bo pomyślałem, że na diabła komuś drugi Miłoszewski, skoro jeden już jest, cały, zdrowy, w formie i pisze rewelacyjne książki. Wiem, jaką drogą chcę iść i na pewno nie jest droga kopiowania kogokolwiek. I tak już wystarczy, że w żyłach płynie mi „chmielewszczyzna". Ale niektórzy, zwłaszcza początkujący, pisarze mogą wziąć taką propozycję za dobrą monetę i spróbować zostać tym „drugim Miłoszewskim". Dla mnie nie ma to żadnego sensu. Sztuka ma sens tylko wtedy, kiedy jest szczera, wypływa prosto z naszej głowy i serca. Żadne naśladownictwo sztuką nie będzie. Można namalować kopię mojej ukochanej „Primavery" Sandro Botticellego i dodać do niej inne tło oraz zmienić dwie postaci. I co z tego? Nadal będzie to tylko kopia. Nic wartościowego.
RB: Czy zastanawiałeś się nad napisaniem książki w innym gatunku?
AR: Jestem namawiany do napisania książki dla dzieci. Widzę tutaj jeden problem- nie mam własnych dzieci. To, co różnym autorom, choćby Magdzie Witkiewicz, przychodzi w sposób naturalny, bo obserwują swoje szkraby, u mnie jest trudniejsze bo nie mam wokół siebie takich inspiracji. Jeśli następnym razem otrzymam zaproszenie na wakacje od mojej przyjaciółki, która ma trójkę pociech, to chętnie z niego skorzystam. Stanę się takim szpiegiem w Krainie Dreszczowców, bo jednak kusi mnie, aby napisać jakąś przygodówkę dla chłopaków. Tym bardziej, że mamy fajną literaturę dla dziewczynek, ale dla gentlemanów między 8 a 11 rokiem życia już niekoniecznie. Poza tym zamierzam napisać powieść historyczną. To będzie dzieło mojego życia.
RB: Mija rok odkąd zostaliśmy zamknięci w domach. Jak sobie z tym radzisz? Jak wygląda Twój świat?
AR: Od zawsze byłem domatorem, więc dużo się u mnie nie zmieniło, poza tym, że nie mogę podróżować. Wielka szkoda, bo spotkania z czytelnikami zawsze były dla mnie miłe i inspirujące. Stanowiły dla mnie pewien rytuał: wydawałem książkę, wypełniałem obowiązki związane z promocją, a następnie ruszałem w kraj. Potem, przez chwilę, odpoczywałem gdzieś daleko, najczęściej na moim ukochanym południu Europy. A teraz... No cóż... Ale nie tracę nadziei, że kiedyś jeszcze do takiego trybu życia powrócę.
RB: Większość twojej prozy to książki, których akcja dzieje się w Warszawie, w świecie celebryckim. Tym razem w „Miasteczku morderców" zapraszasz nas do Kocierzyna na Podlasiu. To wyraz tęsknoty za tymi wjazdami, o której wspomniałeś?
AR: Na pewno! Ale wiesz... Tak teraz patrzę na okładki książek, które leżą przed nami i wydaje mi się, że jeszcze przed „Miasteczkiem" dałem trochę odpocząć stolicy. Bohaterki „Teściowych w tarapatach" wysłałem na urlop w Świętokrzyskie, akcja świątecznej powieści „Nieboszczyk sam w domu" też toczyła się z dala od Warszawy. A teraz Róża Krull i jej przyjaciele zostali wysłani na Podlasie, gdzie zostaną jeszcze przynajmniej na jedną powieść. Możesz mieć rację, że to wyraz mojej tęsknoty za tym, żeby zobaczyć w oknie coś innego niż Pałac Kultury. Kiedy czytam teraz pierwsze recenzje „Miasteczka morderców" to widzę, że czytelnikom podoba się umiejscowienie akcji poza Warszawą i brak celebrytów w rolach głównych. To była swoista pułapka, w którą nieświadomie zacząłem powoli wpadać: pisania wiecznie o tym samym. Jak Rogoziński, to musi być Warszawa i jacyś celebryci. Trzeba było to zmienić! Poczułem, że powinienem poszukać nowych scenerii, postaci, innego sposobu na ugryzienie fabuły. I cały czas zaskakiwać – czytelników i... samego siebie.
RB: W „Miasteczku morderców" opisujesz zarówno piękne strony małych miejscowości, niesamowite potrawy, których Róża kosztuje w lokalnej restauracji, ale i w krzywym zwierciadle pokazujesz wszystkie patologie takich miejsc...
AR: Zastanawiam się czy aby na pewno jest to krzywe zwierciadło? Pomysł na „Miasteczko morderców" narodził się na początku mojego pisania, dobrych pięć lat temu. Pojechałem na pierwsze w moim życiu spotkanie autorskie, do małej mieściny oddalonej kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Przyszło dużo osób, a w pierwszym rzędzie siedziały trzy kobiety w kwiecie wieku i przez godzinę mierzyły mnie takim wzrokiem, jakbym przyleciał z planety Melmak. A kiedy przyszła kolej na pytania od publiczności, to jednak z nich popatrzyła na mnie spod takich zmrużonych oczu i powiedziała: „No i co? Żonę ma? Dziecko ma? Do kościoła chodzi regularnie?" Później panie bibliotekarki mnie za to przepraszały. Powiedziałem im, że pytania jak pytania. Nie ma głupich pytań, są co najwyżej głupie odpowiedzi. Dyrektorka biblioteki westchnęła i stwierdziła: „Niech pan nie myśli, że one przyszły tutaj dla pana, o nie! Przyszły, bo to pierwsze spotkanie po remoncie biblioteki i chciały się upewnić, że na pewno źle wydałyśmy pieniądze!" Zaczęły mi opowiadać o miasteczku i okazało się, że wszyscy wiedzą tam wszystko o wszystkich. Jeśli ktoś wejdzie do własnego domu, zamknie drzwi, schowa się pod pierzynę i kichnie to i tak następnego dnia jedna z takich kumoszek, zapyta go: „Jak tam, grypka?". To właśnie specyfika małych miasteczek i w „Miasteczku" starałem się ją oddać, a nie przejaskrawić. Jedną z pierwszych osób, która recenzowała powieść była blogerka ukryta pod pseudonimem Zaciesz. Skomentowała ją słowami: „Jak ja lubię te małomiasteczkowe klimaty". Zapytałem: „Nie przegiąłem?!", na co ona odpowiedziała: „No co ty! Tam tak po prostu jest!"
RB: Powieść „Raz, dwa, trzy... giniesz Ty!" doczekała się premiery w teatrze. Jak czuje się autor oglądając interpretację swojej książki?
AR: Podczas prapremierze, siedzący obok mnie, Tomek Ciachorowski po kwadransie powiedział: „Alku, nie denerwuj się tak, jest w porządku!". Dla mnie, jako autora nie tylko książki, ale i sztuki, była to ogromna lekcja pokory. Tekst, który oddałem reżyserowi- Sylwestrowi Biradze, nijak się miał do tego, co usłyszałem ze sceny. Twórcy sztuki mieli taki pomysł, i z perspektywy czasu uważam, że dobrze zrobili nie dopuszczając mnie do żadnej próby. Postawili mnie przed faktem dokonanym. Przyszedłem w dniu prapremiery, usiadłem i przeżywałem to samo, co publiczność. A przy okazji uświadomiłem sobie, jak ogromna przepaść dzieli tekst pisany od tekstu mówionego, i że coś, co fajnie wychodzi na kratach powieści, niekoniecznie musi później chwycić jako greps na scenie. Jeżeli przyjdzie mi jeszcze kiedyś napisać sztukę, to wyciągnę sporo doświadczeń z tego pierwszego spektaklu i z tej całej przygody. Mam nadzieje, że „Raz, dwa, trzy" wróci na deski teatru po pandemii. Obyśmy tylko wszyscy nie byli wtedy na emeryturze!
RB: A jak wygląda Twój pandemiczny świat muzyczny, filmowy, książkowy?
AR: To można zamknąć w trzech słowach: Netflix, komedie i muzyka lat 70. Obejrzałem na Netfliksie biograficzny film o Dalidzie i zrobiłem sobie potem muzyczną powtórkę z tamtych czasów. Na tapecie pojawiła się nie tylko Dalida, ale też Queen, David Bowie, Donna Summer, ABBA, Kate Bush, czy nasze diwy – Krystyna Prońko, Ewa Bem, Maryla Rodowicz. To był niezły przeskok, bo przed pandemią zachłysnąłem się nowościami i moja playlista w Spotify składała się głównie z utworów Billie Eilish, Christiny And The Queens czy Troye'a Sivana oraz całej genialnej płyty „Madame X" mojej ukochanej Madonny, której koncert (ostatni!) obejrzałem rzutem na taśmę w Paryżu 8 marca! Co do lektur – to wreszcie miałem okazję nadrobić zaległości i przeczytać, co pisze moja konkurencja w komediach kryminalnych. Kocham powieści Iwony Banach! Ma znakomite pióro i zręcznie włada trudnym narzędziem, jakim jest absurd. Posługiwać się nim tak, żeby nie „przefajnować" jest zadaniem godnym prawdziwej mistrzyni. A jeśli chodzi o filmy, to jestem zauroczony kinem hiszpańskim. Gratuluje tamtejszym twórcom odwagi w pokazywaniu tematów, które u nas stanowią jeszcze tabu, ale też fantastycznego poczucia humoru oraz dystansu do swoich przywar i wad narodowych. Gdybym miał polecić jeden film, to wybór padłby na komedię „Puk,puk" czyli opowieść o sześciu osobach, z których każda ma inną nerwicę natręctw, a wszystkie zostają przez przypadek umówione o jednej godzinie do tego samego psychiatry. Genialny scenariusz, pełna zwrotów akcji fabuła i znakomici aktorzy. Jak dla mnie, ideał komedii.
RB: W swoich felietonach zacząłeś również komentować wydarzenia polityczne czy też społeczne. Jak wyglądałaby Polska gdybyś Ty przejął władzę?
AR: Ooooo...! Witajcie w mojej bajce! Przede wszystkim przeciwny jestem jakiejkolwiek ingerencji w prywatność człowieka, tudzież mówienia mu, że jeden styl życia jest dobry, a inny jest zły. Nie wtrącałbym się więc w to, co ludzie robią prywatnie, z kim układają sobie życie, w co wierzą, jak wychowują dzieci, bo uważam, że w tej kwestii nie ma lepszych i gorszych wyborów. Każdy ma swoją drogę i swój rozum. Przepędziłbym na bezludną wyspę wszystkich tych hipokrytów, którzy w imię – jak głoszą – wolności próbują narzucić jedyny słuszny światopogląd. Byłby to też kraj, który miałaby jak najbardziej uproszczone reguły prawne. Bo to, co w tej chwili nas gubi, to coraz bardziej skomplikowane i idiotyczne akty prawne. To, jak bardzo przez ostatnie lata rozbuchano u nas biurokrację i jak wiele wprowadzono przepisów i regulacji, to się już, przepraszam za kolokwializm, w pale nie mieści. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że w jednym z wydawnictw pracują trzy księgowe, bo ilość rozporządzeń, załączników do nich, dokumentów, aneksów oraz aneksów do aneksów jest tak ogromna, że jedna osoba już nie mogła sobie z tym wszystkim poradzić. I teraz, z jednej strony słyszymy propagandowe hasła o tym, że buduje się państwo przyjazne obywatelowi, a z drugiej strony praktyka pokazuje, że wygląda to zupełnie inaczej. Kiedy obywatel siada przed komputerem i próbuje coś załatwić w urzędzie, to okazuje się, że jest to zadanie niewykonalne. Kilka lat temu wydawało mi się, że wiedza szkolna wystarczy do tego, żeby wypełnić podstawowe dokumenty
księgowe, a tu nagle okazuje się, że przez ostatnie lata tyle się zmieniło, że muszę teraz kontaktować się z dwiema różnymi księgowymi. Mało tego! Każda z nich mówi mi coś innego i każda powołuje się na inne przepisy. Dlatego staram się jak najmniej wypełniać papierów, jak najmniej rzeczy zakładać, robić, kombinować – właśnie po to, aby nie osiwieć i nie zidiocieć. Jeśli kiedykolwiek wyląduję w wariatkowie, to na pewno w trakcie wypełniania dokumentu do któregoś ze stu pięćdziesięciu urzędów. A jakby ich było mało, to co pięć minut tworzy się jakiś nowy. Ostatnio słyszałem, że ma być powołany urząd do spraw rodzenia dzieci. Nie za bardzo sobie wyobrażam jak to będzie wyglądało. Trzeba będzie wypełnić druk numer 5839, żeby zostać zapłodnionym w pokoju numer 8, czy jak?! W moim państwie czegoś takie by nie było, na pewno! Chciałbym też bardzo, żeby ten mój kraj był jak najbardziej kolorowy i zwariowany, a jego obywatele reagowali na uśmiech - uśmiechem, a nie agresją. Chciałbym żyć w kraju, który byłby wyluzowany. Obywatele mieliby swobodę, przepisy byłby proste, a ludzie trochę mniej nerwowi.
RB: A jakie są plany i marzenia Alka Rogozińskiego?
AR: Plan zawodowy jest taki, żeby nie zawieść moich czytelników, żeby przełożyć wszystkie pomysły, które kłębią mi się w głowie, na strony kolejnych powieści. A marzenia? Niech już ta pandemia się kończy! Bo co za dużo, to niezdrowo.
Magazyn Literacko-Kryminalnym POCISK 51/52 (2021)
powrót