Objawienie
Kiedyś byłem wierzący ale teraz już wiem, że Boga nie ma, albo ma nas głęboko w dupie. Gdyby było inaczej zmiótłby ich wszystkich z tej planety, obracając w proch to przeklęte miasto, topiąc je w morzu ognia i siarki, niczym w biblijnej opowieści. Jednak Boga nie ma, a ja tkwię pośrodku tego bagna, czekają aż mnie również pochłonie.
Myślę o tym wszystkim, gdy idę chodnikiem wzdłuż ulic Szczecina, rozglądając się na boki, patrząc na stare, poniemieckie kamienice, pamiętające
jeszcze czasy minionej wojny. Zastanawiam się wtedy czy istnieje jakaś szansa na to aby coś się zmieniło, aby oczyścić ulice z wszechobecnego brudu. Zadaje sobie pytanie: skoro nie Bóg, to kto ma ocalić to miasto od wszelkiego plugastwa?
Kiedyś nie wiedziałem czy znajdę na nie odpowiedź, gdy leżąc w nocy, w swoim malutkim pokoiku, rozmyślałem o tym wszystkim nie mogąc zasnąć. Byłem wtedy przerażony. Teraz gdy wydaje mi się, że ją znam już się nie boję. Odkryłem ją tamtego dnia w parku, gdy pierwszy raz zrobiłem to po co się urodziłem.
Zawsze wiedziałem, że jestem inny, przeznaczony do czegoś wyjątkowego, ale wtedy nie rozumiałem jeszcze do czego. Dopiero tamtego dnia zostałem oświecony. To był dzień z pozoru jak każdy inny, ale w powietrzu można było wyczuć jakby niewidzialne napięcie. Od rana chodziłem podenerwowany, ale nie wiedziałem dlaczego. Wyszedłem na spacer dla zabicia czasu.
Gdy ktoś nie ma pracy, tak jak ja, to jego życie właśnie do tego się sprowadza. Starasz się przetrwać ciągnące się w nieskończoność minuty, a dla kogoś zawsze pełnego energii stanowi to niekończącą się torturę. Codzienne spacery pomagały choć odrobinę ulżyć mi w cierpieniu. Kiedy poszedłem do parku chciałem się po prostu uspokoić, ale właśnie wtedy spotkałem „to".
Przechodziłem obok ławki gdy nagle spod sterty brudnych ciuchów usłyszałem czyjś głos. Był obrzydliwy, brzmiał jak szelest papieru zmiksowany z tłuczonym szkłem. Poczułem jak żołądek podchodzi mi do gardła, nie słyszałem słów tylko ten rzężący rechot. Pomimo odrazy podszedłem bliżej. Byłem jak zahipnotyzowany. Spoglądałem na to upiorne stworzenie śmierdzące alkoholem, potem i gnijącym mięsem. To co nastąpiło później było impulsem. Rozejrzałem się wokół, a on dalej gadał, chyba pytał czy mam papierosa. W pobliżu nie było nikogo. Spojrzałem na niego i zadałem pierwszy cios.
Uderzenie pięścią w głowę zaskoczyło pijaka, osunął się na ławkę. Potem to już było gradobicie – cios za ciosem, aż spadł na ziemię. Usiłował wczołgać się w panice pod ławkę, ale go powstrzymałem. Moje stopy spadały na jego twarz raz za razem.
Czułem jak pęka mu nos, warga i reszki przegniłych zębów. Z jego twarzy została tylko krwawa miazga. Zacząłem ślizgać się na krwi, byłem jak w transie. Przepełniało mnie błogie uczucie zaspokojenia. Jakbym spożył posiłek po całodniowym poście. Gdy skończyłem patrzyłem na rozdeptanego robaka, leżącego przede mną na chodniku. Wtedy poznałem swoje powołanie. W ciągu tych kilkudziesięciu sekund wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce, a ja w końcu wiedziałem co jest mi przeznaczone. Wytarłem brudne buty chusteczką. Spojrzałem na czerwono-biały kawałek mokrego papieru, zmiąłem go w ręku i wyrzuciłem do kosza. Poszedłem przed siebie gwiżdżąc i uśmiechając się pod nosem. W końcu byłem spokojny.
Cały artykuł przeczytacie w Magazynie Literacko-Kryminalnym POCISK 51/52 (2021)
powrót