4 lipca 1969 roku, Vallejo
Ciemne niebo raz za razem przeszywały fajerwerki. Ich rozbryzgi na niebie przypominały mi odgłosy wystrzelającej w ciemności broni. Napawały mnie przyjemnym podnieceniem, gdy spoglądałem na pistolet leżący obok mnie, na przednim siedzeniu. Dziś jest ta noc i zrobię to po raz kolejny.
Czuję w powietrzu powiew nadchodzącego lata i myślę o tych wszystkich ludziach, którzy zginą jeszcze z mojej ręki. Myślę o strachu, który wzbudzę gdy opowiem już gazetom o tym z kim mają do czynienia i co dla nich przyszykowałem. W końcu nauczę te wszystkie nędzne świnie, aby nauczyły się mnie szanować.
Mój problem polegał na tym, że zawsze byłem lepszy od innych, mądrzejszy, bardziej zdolny, ale oni nie potrafili tego dostrzec. Zazdrościli mi i szydzili ze mnie. One także szydziły.
Odrzucały mnie gdy okazywałem im swoje zainteresowanie, wolały innych. Teraz zrozumieją jak bardzo się myliły. Gdy już znajdę je razem z kolesiami, z którymi będą chciały się pieprzyć, będą błagały o litość. Będą błagały tak jak tamta dziwka, której musiałem wytłumaczyć jej błąd przy pomocy noża. Czekałem, aż wyszła z biblioteki. Popsułem wcześniej jej samochód i gdy nie mogła odpalić zaproponowałem, że pomogę jej go naprawić. Oczywiście nie udało mi się i jak prawdziwy dobry samarytanin powiedziałem jej, że mogę ją podwieźć. Wcześniej nie zwracała na mnie uwagi, ale teraz gdy byłem jej potrzebny potraktowała mnie poważnie i poszła w zaułek. Tam poczęstowałem ją tym co dla niej przyszykowałem. Nóż ciął ciało głęboko, wchodząc w jej smukłą szyję niczym w masło. Po chwili wyglądała jak uszkodzona szmaciana kukiełka, którą rzuca się w kąt, gdy już do niczego nie jest potrzebna.
Te wspomnienia napawają mnie rosnącym podnieceniem. Wyobrażam sobie co zrobię z ta nową parą, po tym jak już złożę im wizytę, gdy zajęci sobą w zaparkowanym samochodzie, nie będą spodziewać się, że śmierć właśnie puka do ich drzwi...
5 lipca 1969
– Numer alarmowy policji, słucham?
– Właśnie zamordowałem parę dzieciaków..
– Słucham!?
– Jeśli pojedziecie Columbus Parkway jedną milę na wschód do parku narodowego, znajdziecie dzieciaki w brązowym samochodzie. Zastrzeliłem ich z Lugera kaliber 9 mm. Zabiłem też tamtą parkę w grudniu. PA PA...
Już po wszystkim. Czuję jak krew pulsuje mi w skroniach. Gdy wróciłem do domu od razu zrobiłem sobie dobrze. Chciałem sobie ulżyć już po drodze, ale wolałem nie ryzykować. Zwłaszcza, że zadzwoniłem do tych niebieskich świń i pochwaliłem się swoim dziełem.
Parka w samochodzie w ogóle nie spodziewała się tego co ją spotka. Jechałem za nimi jakiś czas, aż zaparkowali na uboczu. Wiedziałem po co to zrobili. Chcieli się pieprzyć!
Stałem tam na parkingu i obserwowałem ich. Po paru minutach odjechałem, bo musiałem jeszcze to wszystko przemyśleć, zebrać się w sobie. Zrozumcie mnie, nie mogłem popełnić żadnego błędu.
Moje wahania nie trwały długo. Upewniłem się, że nikt za mną nie jedzie, że w kierunku parkingu też nikt nie zmierza i wróciłem z powrotem. Stanąłem bezpośrednio za nimi i włączyłem światła, żeby ich oślepić. Gdy wyszedłem z samochodu oświetliłem ich jeszcze latarką. Wyglądałem jak policjant przeprowadzający rutynową kontrolę na drodze. Ten młody gówniarz też pewnie tak myślał, bo zaczął wyjmować dowód gdy podszedłem do drzwi samochodu. Wtedy wystrzeliłem pierwszy raz. Kula trafiła go w klatkę piersiową, następna w twarz. Część z nich przeszła na wylot i trafiły też dziewczynę. Po chwili ją też zasypałem gradem kul. Oberwała w korpus, ramiona i plecy gdy usiłowała się odwrócić. On w panice próbował dostać się na tylne siedzenie, ale jedyne co udało mu się wskórać to postrzał w kolano. Po wszystkim poszedłem w kierunku swojego auta, ale usłyszałem, że on jeszcze zipie. Darł się jak zarzynana świnia. Wróciłem więc i dostał ode mnie w prezencie jeszcze dwie kulki. Dziewczyną również się zająłem. W końcu jestem dżentelmenem.
To zabójstwo było prawie tak samo ekscytujące jak to w grudniu, 1968 roku, kiedy pierwszy raz upolowałem parę kurczaczków. Co prawda wtedy wszystko przebiegło bardziej dynamicznie, bo gdy ostrzelałem już ich samochód, to gówniarze jakimś cudem wydostali się na zewnątrz i próbowali uciekać. Przyznaje się, że niepotrzebnie zacząłem strzelać do samochodu z dystansu, zamiast podejść bliżej. To był mój błąd, ale szybko go naprawiłem.
Chłopak dostał pierwszy. Stał przy samochodzie i coś do mnie mówił. Pewnie chciał dać czas tej małej suce. Dostał kulę w głowę i od razu skierowałem broń w stronę drugiej ptaszyny. Dziewczyna przebiegła jakieś 10 metrów, zanim moje kule ją dosięgły. Gdy już leżała na ziemi dobiłem ją...
Cały artykuł przeczytacie w Magazynie Literacko-Kryminalnym POCISK 53/54 (2021)
powrót