Jako scenarzysta i autor powieści często funkcjonuje pan na styku świata filmu i książki. W przypadku „Szadzi" jest pan także współautorem scenariusza, więc obserwował Pan powstawanie serialu od samego początku. Czy podobają się panu różnice, jakie w nim wprowadzono w stosunku do powieści?
Igor Brejdygant: Nie dość, że obserwowałem powstawanie serialu, to najpierw przez blisko pięć lat pracowałem nad „uzdatnieniem" czy przetworzeniem materii powieściowej na tę scenariuszową. Kiedy w końcu TVN i Player podjęły decyzję o produkowaniu serialu byłem też obecny na tej ostatniej prostej. Z „Szadzią" sprawa ma się zasadniczo tak, że to książka napisana, a nawet potem „złamana" czyli podzielona do druku w dość scenariuszowy sposób. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że można by ją po prostu przełożyć na scenariusz. Ale nie jest to aż tak proste, decydenci w stacji od początku optowali za większym rozbudowaniem wątków przeszłości obojga bohaterów. Myślę, że to była słuszna sugestia i mam wrażenie, że wyszło to narracji filmowej na dobre, serial ogląda się naprawdę fajnie. Co do innych zmian...? Cóż niektóre podobają
mi się bardziej, inne mniej, ale ostatecznie chyba dobrze się stało, że serial jest w pewnych obszarach inny od książki, bo dzięki temu można obejrzeć i przeczytać, albo na odwrót i nie nudzić się ani za jednym ani za drugim razem. Na czytelników w serialu czeka wiele niespodzianek w książce i na odwrót, na widzów czeka, mam nadzieję, ciekawa lektura.
Jakie trudności napotyka scenarzysta w pracy nad tekstem literackim?
IB: Ogromne. Na pewno największą jest opis, który w scenariuszu nie jest i nie powinien być szczególnie rozwinięty. Jako scenarzyści piszemy z grubsza, gdzie jesteśmy, jak to wygląda, co się dzieje, a potem leci dialog. Całą treść opisu wypełni obraz, gra aktorska, praca kamery, kadrowanie, muzyka i wszystkie te elementy, którymi dysponuje film, a którymi nie dysponuje literatura. Natomiast powieść to przede wszystkim próba uruchomienia wyobraźni, która to próba wymaga jednak użycia znacznie większej ilości słów. Scenariusz jest tak naprawdę tekstem specjalistycznym, czytelnym dla stosunkowo wąskiego grona fachowców, którzy z jego pomocą stworzą następnie film czy serial. Scenariusz to taka swoista instrukcja obsługi filmu. Jest jednak coś, co łączy obie te domeny. Tym czymś jest opowieść i dramaturgia. Najpierw trzeba wymyślić, co chce się opowiedzieć i jak to ułożyć w ramy dramaturgiczne, a potem można to zrobić z pomocą literatury albo filmu – czyli większej bądź mniejszej liczby słów.
Pańscy bohaterowie – Agnieszka Polkowska – pani komisarz o trudnej przeszłości i Sławomir Wolski (serialowy Piotr) – z pozoru bogobojny ojciec rodziny o psychopatycznych skłonnościach – żyją w świecie podwójnej moralności. Ludzie poukładani okazują się szaleńcami, ci z pogmatwanym życiorysem mają z kolei szczere intencje. Czy rzeczywiście tak łatwo ulegamy pozorom?
IB: Bywa, że niestety tak. Spowodowane to jest wieloma różnymi powodami. Czasem ludzie nie widzą złych cech u innych, bo nie widzą ich u siebie i dlatego wolą żyć w pewnej iluzji świata wokół. Takie fantomowe widzenie rzeczywistości pomaga im podtrzymywać rojenia odnoszące się do nich samych. Kiedy indziej ludzie są po prostu bardzo ufni i przyjmują świat takim, jakim go widzą. Na to nakładają się jeszcze przeróżne formy społecznych przekonań, ugruntowane często przez wielowiekową tradycję, no i oczywiście lęk przed rzeczami, które wymykają się definicji. Moja bohaterka z całą pewnością wymyka się definicji, jest, powiedzmy, nieco nowocześniejsza w sensie obyczajowym od otaczającego ją ogółu, szczególnie dotyczy to bohaterki książkowej. Ogół w związku z tym za nią nie przepada, trochę się jej boi. Dla odmiany mój bohater jest uszyty dokładnie na miarę społecznych oczekiwań, jest tak poprawny, że dla wszystkich godny zaufania. Dla wszystkich... ale nie dla mnie. Przede wszystkim zaś owo pokładane w nim zaufanie okazuje się dla wielu niezywkle niebezpieczne.
Dlaczego uważa Pan, że poprawność nie jest godna zaufania? Bardziej pociągające są te „chropowatości" w ludziach?
IB: Myślę, że nie rodzimy się poprawni, bo rodzimy się do wolności. Każdy z nas ma jakieś swoje oboczności, które czynią go jedynym i niepowtarzalnym. Jeśli takie oboczności są następnie zbyt agresywnie albo zbyt bezwzględnie gładzone czy to przez obyczaj czy przez wychowanie, społeczną hipokryzję, to to wcale nie powoduje, że one znikają. Wręcz przeciwnie, jeśli zamiast przepracować w sobie najlepiej zresztą w obecności otoczenia takie różne swoje nietypowości będziemy je tłamsić i wciskać pod płaszcz ogłady i społecznego przystosowania to będą w nas buzować, a w skrajnych przypadkach może dojść do ich erupcji. Czasem taka erupcja spowoduje, że ktoś będzie zabijał młode dziewczyny, kiedy indziej może się zdarzyć, że komuś przyjdzie zupełnie niepotrzebnie do głowy być na przykład emerytowanym zbawcą narodu.
Czy pisanie kryminałów to forma odkrywania w sobie mrocznej strony? A może próba jej poskromienia?
IB: Ja oczywiście mam różne mroczne strony i słabości. Co więcej, z częścią z owych słabości przyszło mi się nawet w czasach zamierzchłych skonfrontować i proszę mi wierzyć, nie mam z tego miłych wspomnień. Teraz jednak chyba już nie odkrywam mrocznych stron samego siebie, nie staram się ich poskramiać, raczej obserwuję świat i to, co piszę, jest do tych obserwacji jakimś rodzajem komentarza. Uczę się świata i ludzi, i jak się czegoś dowiaduję, to po prostu staram się to przekazać. A wracając do pytania, to zastanawiałem się wiele razy, czy mam jakieś choćby zadatki na to, żeby stać się psychopatą, czy jest we mnie jakiś zrąb tego rodzaju osobowości i za każdym razem z pewnym nawet żalem konstatowałem, że w sytuacji zastanej nie odnajduję w sobie czegoś takiego. Pozwolę sobie objaśnić dwa sformułowania użyte w poprzednim zdaniu. Do konstatacji takiej dochodziłem z żalem, bo psychopaci to nie tylko seryjni mordercy, ale też bardzo często ludzie odnoszący w życiu ogromne sukcesy, ale był to tylko „pewien żal", ponieważ tak naprawdę chyba z dwojga wolę nie odnosić tych sukcesów. Natomiast piszę o „sytuacji zastanej", ponieważ nie mam zielonego pojęcia, co stałoby się ze mną, gdybym znalazł się w okolicznościach ekstremalnych, jak zareagowałby mój umysł i system nerwowy w wypadku wielkiego zagrożenia mojego albo co gorsza kogoś z moich bliskich. Być może w takich okolicznościach ukazałaby się moja bardzo mroczna strona.
„Internet to koszmar naszych czasów" – mówi jedna z bohaterek powieści. Narażone na niebezpieczeństwo są, na przykład, młode łatwowierne dziewczyny, które w ten sposób szukają zrozumienia i ucieczki od samotności. W ten sposób swoje ofiary namierza Wolski. W social mediach czasem zbyt wiele odsłaniamy z prywatności – nigdy nie wiemy, kto zechce te informacje wykorzystać...
IB: Internet to medium, które całkowicie zmienia sposób funkcjonowania człowieka, zmienia relacje międzyludzkie, kształt społeczeństwa, kształt cywilizacji. Moja córka, nie wychodząc z domu i nikogo doń nie przyprowadzając, jest w permanentnym kontakcie z trzydziestoma osobami na raz. Jaki to jest kontakt, jaka jego jakość, jaka bliskość, nie mam pojęcia. Pewne jest natomiast to, że jest to kontakt, który często nie pozwala na naoczne zweryfikowanie osoby, z którą się kontaktujemy. Zdarza się, że nie wiemy, jak wygląda, w jakim jest wieku, a tak naprawdę nawet jakiej płci jest nasz rozmówca. To zaś może być po prostu bardzo niebezpieczne. Ciekawa sprawa wynika jeszcze z tego, że przez ostatnie trzydzieści lat człowiek emocjonalnie zbytnio się nie zmienił, ma podobne potrzeby, podobne deficyty, wrażliwość, natomiast forma ludzkiej komunikacji przez owe trzydzieści lat przeszła kosmiczną wręcz zmianę. Jakie będą tego długofalowe efekty? Zapewne bardzo interesujące, czekam, by je poznać, choć nie ukrywam, że też trochę się tego obawiam. Internet to koszmar naszych czasów z jednego jeszcze powodu, o którym warto chyba wspomnieć w tym miejscu, tym bardziej, że to jego oblicze również ukazane jest w książce i zasygnalizowane w serialu. Internet to narzędzie idealne do sterowania świadomością bardzo szerokich rzesz światowego społeczeństwa. Jeśli chcemy na przykład wywołać na świecie chaos, napuścić jakąś grupę społeczną, rasową czy wyznaniową na inną, to wystarczy zacząć wsączać do ludzkich umysłów za pomocą internetu właśnie treści, które chcemy by się w owym umśle znalazły. Mam taką anegdotę, która, jak sądzę, dość dobrze ilustruje, to o czym piszę powyżej. Otóż, jeśli dziś w nocy w czasie suto zakrapianej imprezy powiedzmy na Kremlu ktoś postanowi zrobić ludzkości żart i wmówić jej, że planeta, którą zamieszkuje, jest jednak płaska, to wystarczy, że od jutra rana miliony bootów internetowych zaczną roznosić po świecie opakowaną w interesujący sposób rewelacje tego dotyczącą, by już wieczorem czasu nowojorskiego w studiu CNN spotkało się grono naukowców, którzy będą się nad tym wspólnie zastanawiać.
Który etap w procesie pisania lubi pan najbardziej?
IB: Wymyślanie. Dawniej ogromną przyjemność sprawiało mi też samo pisanie i – wstyd się przyznać – nawet czytanie tego, co napisałem. Z wiekiem i liczbą uderzeń w klawiaturę (żeby powstała 500 stronnicowa powieść, palcami o klawisze trzeba uderzyć minimum milion razy) sam proces budowania zdań utracił nieco na atrakcyjności, ale wymyślanie, konstruowanie, zwodzenie siebie i czytelników (czasem też widzów) to wciąż ogromna przyjemność. Lubię też dowiadywać się nowych rzeczy o swoich bohaterach, a taka okoliczność ma miejsce wtedy, gdy wstawiam ich w nowe sytuacje i obserwuję, jak się zachowają, jak zareagują i jak ich to zmieni. Lubię też, nie ukrywam coraz bardziej, moment, w którym piszę najczęściej ze względu na doniosłość tego momentu kapitalikami, słowo «KONIEC».
A jak ważny w pana pracy jest etap przygotowań? Czy kontaktuje się pan ze specjalistami opracowując pomysł na fabułę?
IB: Rozmawiam oczywiście z policjantami, prokuratorami i psychologami, ale rzadko omawiając aspekty tego, co piszę, częściej rozmawiam, bo tak mi się układa życie, a potem to, czego się dowiedziałem, przenoszę na karty powieści. Czyli nie rozmawiam pod konkretne zamówienie, raczej zamówienia rodzą się z tych rozmów. Kiedy jednak czegoś nie wiem, to konsultuję rozwiązania z ludźmi, którzy się na tym znają. Największą zaś satysfakcję mam wtedy, gdy okazuje się, że to, co wymyśliłem wyłącznie sam na sam ze sobą, jest weryfikowalne rzeczywistością
policyjną czy sądową. Lecz gdy nie jest, to z pokorą dostosowuję swoje wyobrażenia do rzeczywistości. Dużo czasu w życiu spędziłem na rozmowach z policyjnymi konsultantami przy okazji pisania scenariuszy kryminalnych czy policyjnych. Najbardziej cenię tych, którzy znają specyfikę policyjnych procedur, ale jednocześnie potrafią zrozumieć wymogi dramaturgii i podsuwają takie rozwiązania, które nie dość, że są możliwe, to jednocześnie nie przestają być interesujące.