Marek Teler: Szum to druga książka z serii Granice ryzyka, kontynuacja historii detektywa Oskara Kordy i dziennikarki Alicji Grabskiej. Z jakim zadaniem muszą zmierzyć się tym razem?
Małgorzata Oliwia Sobczak: Punktem, w którym zawiązuje się akcja Szumu, jest scena rozgrywająca się w 1992 r. Młoda dziewczyna, Adrianna Milewska, nie może spać, czuje niepokój, samotność. Jakąś niewypowiedzianą tęsknotę. Odpala stojące na biurku domowe CB-radio, by z kimś porozmawiać. To niemal jak wołanie o pomoc. I wtedy odzywa się mężczyzna. To właśnie ten moment staje się punktem wyjścia dla całej tragedii. Przenosząc tę historię na płaszczyznę współczesną, równolegle ukułam opowieść o licealistce Liwii Dembskiej, która poznaje mężczyznę na jednym z portali randkowych, a następnie znika. Kto zabił Adriannę Milewską? Co stało się z Liwią Dembską? Odpowiedzi na te pytania będą starali się znaleźć detektyw Oskar Korda i dziennikarka Alicja Grabska.
M.T.: Dużo uwagi poświęca Pani w Szumie problemom nastolatków z akceptacją własnego ciała, ich uleganiu kultowi idealnej sylwetki i pragnieniu bycia zauważonym. Skąd czerpała Pani wiedzę na temat codzienności współczesnej młodzieży?
M.O.S.: Na początku pracy nad Szumem opowiedziałam o koncepcji fabuły mojej piętnastoletniej siostrzenicy, Sarze. Spytała, jak wyobrażam sobie główne bohaterki, i zaproponowała, by zgodnie z ruchem body positive pojawiły się w książce dziewczyny o bardziej bujnych kształtach. Uznałam to za świetny pomysł, przełamujący schemat, na którym wcześniej bazowałam. W tamtym momencie nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z jego znaczenia. Gdy zaczęłam pisać plan książki, okazało się, że to właśnie ten element zaczął nakręcać intrygę, determinując charakter całej opowieści.
Natychmiastowo wróciły również wspomnienia z liceum, z czasów gdy weszłam w fazę dojrzewania. Całą podstawówkę byłam chudzielcem, taką żywą, wdrapującą się na drzewa chłopczycą. W pierwszej klasie liceum moje ciało nagle zaczęło się zmieniać. Zaczęłam nosić ubrania niemal trzy rozmiary większe, momentalnie urosły mi piersi, zaokrągliły się biodra i brzuch. Nie poznawałam sama siebie. Jakbym została uwięziona w kimś innym. I to wywoływało we mnie ogromne poczucie wstydu, zagubienia. Próbowałam na nowo siebie zdefiniować, odnaleźć własną tożsamość. Burza hormonalna nie pomagała. Czułam w sobie nieustanny niepokój, jakiś irracjonalny lęk, który hiperbolizował fobię społeczną, na którą od dziecka choruję. Do tego nauka w najlepszym wówczas liceum w Polsce, wyścig o najlepsze stopnie, ciągły strach, że się skompromituję, że ktoś zerwie mi maskę i pozna, że tak naprawdę jestem wydrążona, nic niewarta, że znalazłam się tam przez przypadek. To był ciężki okres, który bardzo źle wspominam. Dopiero na studiach zaczęła narastać we mnie pewna samoakceptacja dla siebie, dla własnego ciała, które zresztą zupełnie nagle znów się zmieniło na czwartym roku, jakby samo zdecydowało się wrócić do swojej pierwotnej, naturalnie mniejszej formy.
Ale ta metamorfoza i tak nie wykorzeniła kompleksów. Bo to, że ktoś schudł, nie oznacza, że stał się idealny, że nie ma mankamentów, których przestał się wstydzić. Bo chudnięcie też wiąże się ze zmianami, które zostawiają swój ślad. Zresztą kompleksy nie są obiektywne, są skrzywionym lustrem nas samych. I choć z wiekiem nabrałam do siebie dystansu, który sprawił, że w końcu mi ze sobą dobrze, całe to moje młodzieńcze doświadczenie borykania się z własnymi kompleksami przerzuciłam do Szumu. Podobnie jak odczucia walczącej z depresją siostrzenicy, powtarzającej schemat, w jaki ja byłam uwikłana, w jaki uwikłanych jest tyle młodych cierpiących ludzi.
To tylko ciało, w którym się chowam – to hasło przewodnie Szumu i doskonale oddaje charakter mojej opowieści – opowieści o potrzebie miłości i poszukiwaniu akceptacji, która niekiedy mocno przesuwa granice ryzyka.
M.T.: Bohaterki Pani książki – Adrianna Milewska i Liwia Dembska – są nastolatkami z dwóch różnych planów czasowych, z 1992 i 2019 r. Co łączy te dwie postaci, a co dzieli, jeśli chodzi o styl życia i sposób myślenia?
M.O.S.: Obie dziewczyny mają sylwetkę klepsydry czy też sylwetkę thicc, jak mówi dzisiejsza młodzież. I obie mają kompleksy związane z własnym wyglądem, z nieprzystawaniem do wymogów piękna, do ideału stworzonego przez współczesną kulturę. Obie potrzebują przejrzeć się w oczach drugiego człowieka, by w końcu poczuć się piękne. I obie w związku z tym wchodzą w ryzykowne relacje nawiązane z anonimowymi mężczyznami, mówiącymi dokładnie to, co chcą usłyszeć. Z drugiej strony różni je środowisko, w którym dorastają. Bo Ada Milewska ma kochających, dbających o nią rodziców, co sprawia, że jest idealistką, a Liwia Dembska wychowywana jest jedynie przez zapracowanego, goniącego za karierą ojca, a to warunkuje u niej tzw. daddy issues. To pokazuje, że kompleksy mogą narodzić się w głowie nastolatka niezależnie od środowiska wychowawczego. Oczywiście brak miłości jest czynnikiem wzmagającym brak samoakceptacji, ale z drugiej strony nie ma zasady. Dojrzewanie wszystkim daje w kość i jest to okres, w którym trzeba zwracać szczególną uwagę na dziecko, jego emocje i problemy. Pozytywnym trendem jest to, że w dzisiejszych czasach bardzo duża część młodzieży korzysta z pomocy terapeutów, psychiatrów. W latach dziewięćdziesiątych natomiast kryzys przeżywany przez nastolatków, często prowadzący przecież do prób samobójczych, depresji czy samookaleczeń, stanowił temat tabu. W moich czasach nie było do kogo zwrócić się o pomoc.
M.T.: Adrianna szuka miłości i zrozumienia za pośrednictwem CB-radia, Liwia poprzez internetowy komunikator. Co w Pani odczuciu sprawia, że młodzież, zamiast budować relacje w najbliższym otoczeniu, robi to w wirtualnym świecie?
M.O.S.: Bo tak jest łatwiej. Bo przez chwilę można poudawać kogoś innego, pobyć najlepszą wersją siebie; wersją odartą z prowadzących do kompleksów niedoskonałości. Można przedstawić tylko fragment opowieści o sobie samych, ten najładniej prezentujący się fragment. I nawet przez chwilę sami zaczynamy w tę opowieść wierzyć, zaczynamy się z nią utożsamiać, jakbyśmy wykreowali siebie na nowo. Co ciekawe, gdy zaczynamy źle czuć się z naszą opowieścią i chcemy wymyślić nową, możemy po prostu zniknąć. Przestać odpisywać, zablokować kontakt. Bez żadnych konsekwencji, bez żadnej odpowiedzialności. To zjawisko zyskało nawet swoją nazwę – ghosting. Z tym że w mojej książce nie tak łatwo jest wyplątać się z ryzykownej znajomości. Ta historia układa się zupełnie inaczej.
M.T.: W Pani książce pojawia się również osoba niebinarna – opisuje Pani jej emocje, sposób postrzegania świata i codzienne problemy. Czy uważa Pani, że literatura jest dobrym narzędziem, by uczyć akceptacji dla nowych i nie zawsze przez nas rozumianych zjawisk?
M.O.S.: Pisząc książki, zawsze zakładam sobie wierne odzwierciedlanie rzeczywistości, w której funkcjonują moi bohaterowie. W środowisku licealnym Liwii Dembskiej osoba niebinarna pojawiła się bardzo naturalnie, gdyż wśród znajomych mojej siostrzenicy występują osoby nieidentyfikujące się z jedną z płci. Generalnie dzisiaj spora część młodzieży należy do środowiska LGBT+ i dla większości młodych ludzi jest to zupełnie normalne. Tylko my, starsi, nie do końca to jeszcze rozumiemy, tylko my nadal często się dziwimy. Sama musiałam się wiele w tym kontekście nauczyć. Sporo czytałam, oglądałam filmiki z wywiadami, rozmawiałam z młodzieżą, ale sprawa nadal wydawała mi się skomplikowana. Jak opowiadać o odczuwanych przez osoby niebinarne emocjach, w jaki sposób przedstawić ich myśli, jak poruszać się w tym obszarze? Zastanawiałam się też, czy mogę pokazać postać Rino w sposób niejednoznacznie dobry, podobnie jak innych moich bohaterów, czy jednak w ten sposób kogoś urażę. Miałam sporo wątpliwości, które narosły, gdy przyszedł wybór zaimków, jakimi posługiwać się będzie moja niebinarna postać. Ale wtedy w sukurs przyszła mi Joanna Bąk, z którą konsultowałam sprawę. Pisz intuicyjnie, podpowiedziała, główna zasada to indywidualne samookreślenie. I to bardzo ułatwiło sprawę. Uświadomiło mi, że każdy ma prawo do kreowania swojej tożsamości na swój własny sposób i ja również jako pisarka mogę wykreować tożsamość Rina na swój własny sposób.
M.T.: Wspomina Pani w książce, że w Polsce co roku dochodzi do wielu zaginięć, ale tylko niektóre – jak choćby sprawa Iwony Wieczorek – stają się tematem dla mediów. Jakie czynniki decydują o tym, Pani zdaniem, że jedno zaginięcie staje się „medialne", a inne nie?
M.O.S.: Trudno powiedzieć. Niewątpliwie to jakiś splot czynników, po części celowych, jak zaangażowanie w sprawę prywatnych detektywów, a po części przypadkowych, samoistnie uruchamiających medialny mechanizm. Myślę, że sprawy kryminalne działają na społeczeństwo trochę jak dobry serial. A co przyciąga widzów do serialu? Atrakcyjna ofiara z ciekawym życiorysem, może nawet niepozorna, ale skrywająca tajemnice, dwuznaczne okoliczności zniknięcia, duża liczba wątków sensacyjnych, nagłe pojawianie się nowych dowodów i poszlak. To wszystko sprawia, że chcemy oglądać dalej, ciekawi nas zakończenie tej historii. I zapewne tak samo jest z prawdziwymi dramatami. Niektóre tragedie po prostu nas wciągają, a im dłużej o kimś czytamy, im bardziej przypatrujemy się zdjęciom ofiary, tym bardziej staje się nam ona bliska. Na tej właśnie zasadzie działa nasz mózg.
M.T.: W Szumie pojawia się postać ekologa sądowego i zagadnienie wykorzystania palinologii w kryminalistyce – pionierką w tej dziedzinie była Patricia Wiltshire. Czy mogłaby Pani opowiedzieć więcej o tym mało znanym zawodzie?
M.O.S.: Daktyloskopia i metoda profilowania DNA to metody przełomowe w kryminalistycznych technikach identyfikacyjnych. Można powiedzieć, że zmieniły one świat medycyny sądowej. Ale co, jeśli sprytny przestępca zatrze za sobą ślady? Jeśli na miejscu zbrodni nie pozostanie nic, co mogłoby naprowadzić śledczych na mordercę?... A co, jeśli ślady naprawdę tam są, tylko tak mikroskopijne i pozornie nieznaczące, że wcześniej nikt nie zwracał na nie uwagi? Tym zajmuje się właśnie palinologia kryminalistyczna, czyli wyspecjalizowana dziedzina tak zwanej biologii kryminalistycznej, która nie istniała jeszcze czterdzieści lat temu, a w wielu krajach wciąż nie istnieje. To nurt ukierunkowany na analizę i interpretację śladów związanych ze środowiskiem przyrodniczym.
Inaczej mówiąc, palinolog kryminalistyczny, czy też ekolog sądowy, skupia się na tym, co zostawiło dla śledczego otoczenie zbrodni. Ziarna pyłków, zarodniki grzybów, skład gleby, mikroorganizmy i inne ślady środowiskowe – na tej podstawie można między innymi ustalić, czy sprawca i ofiara przebywali
w tym samym otoczeniu czy nie albo co sprawca robił przed dokonaniem zabójstwa. Ta koncepcja wydała mi się bardzo pociągająca i nowatorska. Dlatego gdy wzięłam do ręki książkę Patricii Wiltshire Ślady zbrodni, od razu w mojej głowie pojawiła się myśl, by stworzyć postać ekolożki sądowej, która będzie pomagać detektywowi Oskarowi Kordzie w śledztwie. I to właśnie dzięki uwzględnieniu środowiska przyrodniczego wymyśliłam okładkową ćmę nocną Attacus atlas, która w Szumie odegra specjalną rolę.
M.T.: Granice ryzyka to Pani druga seria po Kolorach zła, również dość konsekwentna, jeśli chodzi o tytuły – po Szeleście przyszła pora na Szum. Skąd pomysł na to, by nazwać kolejne części serii odgłosami natury?
M.O.S.: Gdy zaczęłam pisać nową serią kryminalną, w jakiś naturalny sposób zaczęłam sięgać po te wszystkie szeleszczące dźwięki, nierzadko wydobywając je poprzez onomatopeje. I to te ciche, niepozorne, wywołujące swoisty rodzaj niepokoju dźwięki zaczęły budować klimat świata przedstawionego w cyklu Granice ryzyka. Śmiejemy się trochę, że ta seria powinna nosić nazwę szeleszczącej trylogii. Nawet okładki Szelestu i Szumu zaprojektowane zostały tak, by szeleściły. Wystarczy przejechać po nich palcem. Z jednej strony w tekście znalazły się literalne odniesienia do tytułowych odgłosów. W przypadku drugiego tomu to szum morza, szum wentylatorów, które niepokojąco pracują nad głowami moich bohaterów, szum CB-radia, z którego korzysta moja bohaterka w 1992 r., szum wiatru, szkwał, szelest skrzydeł nocnej ćmy. Z drugiej strony szum ma znaczenie symboliczne, bo odnosi się do lęków, wewnętrznych dramatów, które przeżywają ofiary drugiej części serii Granice ryzyka, do ich poczucia zagubienia i ciągłych wątpliwości względem samych siebie. A do tego dochodzi szum komunikacyjny, który wpływa na osąd, błędne odczytywanie słów drugiej osoby i utratę zdolności krytycznego myślenia, co sprawia, że moje poszukujące miłości bohaterki łatwo stają się ofiarami manipulacji.
M.T.: W swoich książkach, także w Szumie, porusza Pani temat przemocy mężczyzn wobec kobiet, relacji opartych na dominacji i podporządkowaniu. Tymczasem dużą popularnością cieszą się erotyki, które takie relacje romantyzują...
M.O.S.: Być może będzie to szokujące, ale z perspektywy neurobiologicznej dominacja jednej osoby nad drugą, podporządkowanie i kontrola pobudzają układ nagrody, czyli układ w mózgu odpowiedzialny za odczuwanie przyjemności. Dzieje się tak zarówno u osoby stosującej dominację, jak i osoby tej dominacji poddanej, a nawet u tych, którzy tę dominację jedynie obserwują! Nic więc dziwnego, że ten aspekt może stać się elementem erotycznej gry – o ile właśnie chodzi o grę, zabawę pewną ryzykowną konwencją realizowaną za obopólną zgodą, nie zaś prawdziwą przemoc, którą stosują jednostki socjopatyczne lub psychopatyczne. Bo takowa nie ma nic wspólnego z podnieceniem i przyjemnością odczuwaną przez ofiary – nie sposób ją romantyzować, choć może na początku nie jest to jasne. Zgoda na dominację jednej osoby nad drugą często wynika z manipulacji. Dążące do dominacji jednostki bardzo często cechują się dużą inteligencją oraz wysokimi umiejętnościami werbalnymi, które pozwalają im przejmować kontrolę nad ofiarami pasującymi do ich wyobrażeń.
W Szumie wspomniałam o technice igły. Manipulator doprowadza ofiarę do stanu rozgrzania, najwyższego podniecenia i euforii, a następnie tę plusową temperaturę obniża do zera. Dystansuje się, znika, nie daje znaku życia. A potem znów się pojawia, tym razem przesuwając granicę swojej dominacji. Bliżej – dalej, bliżej – dalej. I tak ciągle, bez ustanku, poruszając skrajne emocje. Co ciekawe, takie skoki adrenaliny porównuje się do stanu zakochania. To sprawia, że przywiązanie i podporządkowanie ofiary względem kata rośnie, a tym samym władza kata pęcznieje, umacnia się. To błędne koło.
M.T.: Ukończyła Pani kulturoznawstwo i dziennikarstwo. Czy zdobyta przez Panią na studiach wiedza przydaje się w Pani pracy pisarskiej?
M.O.S.: Myślę, że wszystkie moje życiowe wybory prowadziły mnie do tego miejsca, w którym się dzisiaj znajduję. Na studiach nie uczyłam się pisania fikcyjnych opowieści. Ale uczyłam się o świecie, o ludziach, o najbardziej wymyślnych koncepcjach kulturowych, do jakich doszedł człowiek. I niewątpliwie musiało mnie to ukształtować. Gdy się teraz nad tym zastanawiam, największym plusem studiów kulturoznawczych było to, że ceniono tam indywidualizm. Nikt nie próbował mnie upchnąć do szuflady, tak jak w liceum, w którym przykładowo z wypracowań z polskiego zbierałam zawsze tróje, bo nie pisałam tak, jak wyobrażała to sobie nauczycielka. Twórcze myślenie, kreatywność, zabawa konwencją, podważanie tego, co niepodważalne, choćby dla samego sportu – to było promowane. I to dodało mi skrzydeł, sprawiło, że w siebie uwierzyłam.
M.T.: Skąd czerpie Pani inspiracje w pracy nad kolejnymi powieściami?
M.O.S.: Inspiracje zawsze przychodzą do mnie same. Może to być informacja prasowa, jak w przypadku Czerwieni, wizyta w pralni, jak w przypadku Czerni, czy zwykłe zdanie o aplikacji, z której skorzystała moja siostrzenica, jak w przypadku Szelestu. Dzięki swędzeniu w brzuchu zawsze wiem, że oto pojawiła się właśnie t a koncepcja, wyjściowy pomysł, który będzie się dalej rozrastał, aż urośnie z niego powieść. Pierwszy impuls do napisania Szumu pojawił się na przykład w drodze do Warszawy. Jechałam autem
z całą rodziną i temat zszedł na używane przez niektórych kierowców CB-radia. I wówczas moja siostra przypomniała, że jako małe dziewczynki w latach 90. odpalałyśmy przed snem radio, łapiąc na jednym z kanałów rozmowy prowadzone przez nastoletnią sąsiadkę z chłopakiem przez CB-radio. Pamiętam, że traktowałyśmy to niczym reality show. Takie podsłuchiwanie, symboliczne podglądanie toczącego się na żywo romansu. I tak oto do głowy przyszedł mi pomysł na Szum.
Prolog natomiast siedział we mnie już od kilku lat. Podczas jednego ze spacerów nieopodal wynajmowanego niegdyś przez siostrę mieszkania w Gdyni-Dąbrowie natknęłam się na krzyż ze zdjęciem młodej, ślicznej dziewczyny. Okazało się, że w 2011 r. właśnie w tym miejscu, trzysta metrów od własnego domu została zamordowana trzynastoletnia Iza Strzałkowska. Odprowadziła koleżankę na przystanek i już nie wróciła. Jej ciało, jeszcze ciepłe, odnalazła mama, która ,zaniepokojona, zaczęła jej szukać. Sprawca nigdy nie został znaleziony. To mną wstrząsnęło. Ta cienka granica pomiędzy tym, co bezpieczne i znane, a tym, co bestialskie i okrutne. Ta okropna bezsilność, którą musieli czuć rodzice Izy. To cierpienie, które nigdy nie znalazło upustu.
M.T.: A do jakich autorów sięga Pani najczęściej jako czytelniczka?
M.O.S.: Ostatnio czytam przede wszystkim thrillery i kryminały, starając się być na bieżąco z tym, co pojawia się na rynku z mojej działki, choć to trochę syzyfowa praca, bo stosy nowości przy moim łóżku nieustannie rosną. I co ciekawe, w większości to powieści napisane przez polskich autorów, co mocno ugruntowuje tezę o narodzinach polskiej szkoły kryminałów, mającej zdetronizować Skandynawów, głoszoną już jakiś czas temu przez „New York Post" i „Independent". Na tapecie u mnie ostatnio Ewa Przydryga, Przemysław Piotrowski, Mieczysław Gorzka, Joanna Łopusińska i Karolina Głogowska i to właśnie te nazwiska gorąco polecam.
M.T.: Skoro mowa o inspiracjach, w Szumie znajdziemy też sporo nawiązań do muzyki. Zdarza się Pani przemycać do książek swój gust muzyczny?
M.O.S.: Uwielbiam Erika Satie, w którym zasłuchuje się w Szumie sprawca. Zespołu The Cure słuchałam natomiast namiętnie w liceum, nic więc dziwnego, że do utworu Lovesong podryguje w dziewięćdziesiątym drugim Ada Milewska. Another Day in Paradise Phila Collinsa bardzo kojarzy mi się z moją zmarłą w latach 90. kuzynką. Gdy słyszę ten charakterystyczny bit, widzę uśmiech Asi. Obciachowy Foreigner z utworem I Want To Know What Love Is w jakiś magiczny sposób przenosi mnie od razu do zawsze pachnącego pieczonym kurczakiem mieszkania cioci Maryli. Te utwory to trochę takie tropy do mojej osobistej mapy wspomnień. Ale staram się również kształtować indywidualne gusta moich bohaterów, bo przecież upodobania muzyczne to jeden z elementów charakterologicznych. Dlatego też detektyw Oskar Korda słucha w aucie płyty zespołu Dance Like Dynamite, w którym grają moi trójmiejscy koledzy. To mocniejsze brzmienia, oscylujące wokół gatunków cold gothic i new romantic, które na co dzień mi nie towarzyszą, a z drugiej strony tegoroczny koncert tej grupy w klubie Drizzly Grizzly zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, że musiałam wpleść go do fabuły książki.
M.T.: Pochodzi Pani z Trójmiasta, które dość często jest miejscem akcji kryminałów i w nim też toczy się akcja serii Granice ryzyka. Co Pani zdaniem czyni z niego dobrą scenerię dla mrocznych i trzymających w napięciu powieści?
M.O.S.: Trójmiasto to moja przestrzeń, mój znajomy świat. Świat, w którym się wychowałam, w którym dorastałam, w którym uczyłam się jak kochać, jak radzić sobie ze stratą, jak zakopywać swój archetypowy cień, jak budować swoje życie na nowo. Wiele wspomnień i uczuć łączy się dla mnie z miejscami, które opisuję, i może dlatego ta moja literacka rzeczywistość wypada tak realnie. Czytelnicy mogą przejść się znanymi sobie ulicami, a jednocześnie spojrzeć na nie moimi oczami. Poznać Trójmiasto z zupełnie innej strony,wczuć się w nieznany sobie dotąd klimat, na nowo odkryć morze, plaże, klif, sopockie knajpy, połyskujący bruk Monte Cassino.
M.T.: Czy mogłaby Pani zdradzić na zakończenie swoje dalsze plany wydawnicze? Czy szykuje się powrót detektywa Kordy i dziennikarki Grabskiej?
M.O.S.: Trzeci tom „szeleszczącej" trylogii pojawi się w przyszłym roku i powoli nad nim pracuję. Na razie mogę zdradzić tyle, że zagadka kryminalna, z którą będą musieli się zmierzyć Korda i Grabska, będzie szczególnie brutalna. Do tego problematyka zdrady i kryzysu wieku średniego u kobiet, a także perypetie miłosne, bo ekolożka Janina Hinc trochę namiesza. I to właśnie w trzeciej części Granic ryzyka czytelnicy poznają tajemnicę blizny, która ciągnie się przez policzek detektywa Oskara Kordy.
powrót